Słowenia jest bardzo konserwatywnym krajem winiarskim, a ustawa winiarska pozostawia niewiele możliwości dla kreatywnych producentów. Na straży całej branży stoją trzy regionalne instytuty rolne. To zatrudnieni w nich specjaliści mają najwięcej do powiedzenia w kwestii zmian w prawie. Szczególnie gorliwie pilnują listy dozwolonych i rekomendowanych szczepów dla każdego z regionów. Choć słoweński winiarz może sadzić szczepy według swojego uznania i produkować z nich wino, to według prawa będzie to jedynie wino stołowe ze Słowenii. Wino jakościowe można produkować jedynie ze szczepów znajdujących się na liście ministerstwa.
Winiarze bywają jednak przekorni i czasem sadzą odmiany spoza listy. Szybko postępujące zmiany klimatu także nie pozostają bez wpływu na ich selekcję. Producenci, zwłaszcza prowadzący winnicę według zasad ekologicznych lub biodynamicznych, coraz przychylniej zaczęli także patrzeć na szczepy hybrydowe, będące bardziej odporne na mączniaka rzekomego i prawdziwego. Te dwa pasożyty są prawdziwą plagą w winnicach, a walka z nimi jest niezwykle trudna. Oraz kosztowna. Ceny środków ochrony roślin cały czas rosną, stąd też coraz większe zainteresowanie winiarzy nowymi odmianami.
Widocznie urzędnicy usłyszeli prośby rolników, bo w zeszłym roku doszło do „przewrotu kopernikańskiego” w słoweńskim winiarstwie. Nie tylko rozszerzono listę dozwolonych szczepów (we wschodniej Słowenii pozwolono np. na uprawę merlota, co jeszcze 5 lat temu było snem szaleńca), ale także wpisano na nie tzw. nowe hybrydy. Na liście znalazły się johanniter, monarch, muscaris, solaris in souvignier gris dla dwóch wschodnich regionów (Posavje i Podravje) oraz merlot kanthus, fleurtai i soreli dla Primorja. Od początku 2021 roku można z nich produkować wino jakościowe w Słowenii.Tym samym kraj wyprzedził o kilka miesięcy decyzję UE w tej sprawie.
Niestety podobnego sukcesu nie odniosły tzw. stare hybrydy. Do nich zaliczamy takie odmiany jak Isabelle,Noah czy Concord. Przez pół wieku były zabronione w oficjalnym obrocie. Formalnie z powodu zawartości alkoholu metanowego, który miał być odpowiedzialny za ataki furii, zatrucia oraz ślepotę amatorów tych win. Pomimo złej opinii były to odmiany bardzo lubiane przez rolników. Głównie przez ich odporność na choroby i pasożyty. Zaczęły być popularne na początku XX wieku, kiedy odnawiano winnice po epidemii filoksery. Hybrydy były tańszym rozwiązaniem, niż szczepione na amerykańskich podkładkach odmiany szlachetne. Areał ich nasadzeń rósł i bardzo szybko wypierały z winnic odmiany szlachetne. Konsumentom nie przeszkadzał nawet specyficzny smak i zapach wina, który najczęściej porównuje się do aromatu „lisiego”. Według mnie ten aromat przypomina raczej denaturat. Choć w pierwszym momencie zapach i smak jest nawet przyjemny (czarna porzeczka), to z czasem te tzw. „lisie” aromaty zaczynają dominować.
Hybrydy były także mniej podatne na mróz. Dla odmian szlachetnych zabójczą jest temperatura poniżej -15 st. C. Dlatego winnice zaczęły pojawiać się także poza tradycyjnymi regionami winiarskimi. Tę błyskotliwą karierę przerwał całkowity zakaz sprzedaży wina z odmian hybrydowych. Co prawda rolnicy mogli nadal uprawiać te rośliny i nawet produkować z nich wino, o ile robili to na własne potrzeby. Winiarze uważali (a część z nich wciąż tak uważa), że zakaz sprzedaży wina z hybryd wprowadzono, gdyż niewymagające hybrydy doprowadziłyby do zaniku odmian szlachetnych. To z kolei uderzyłoby w producentów chemicznych środków ochrony roślin. Na pomoc przyszły im badania laboratoryjne, które wykazały, że w winie wykonanym zgodnie z nowoczesną technologią winifikacji zawartość metanolu nie jest dużo wyższa niż w winach czerwonych z odmian szlachetnych. Przypadki zatrucia winem z hybryd zrzucono tym samym na karb picia zbyt dużych ilości. Według mnie kluczowym jest wyrażenie: „zgodnie z nowoczesną technologią winifikacji”. Najwięcej metanolu powstawało bowiem w trakcie dłuższej maceracji moszczu razem ze skórkami i pestkami, a właśnie w ten sposób dawniej powstawało wino. Ten szczegół już jednak nikogo specjalnie nie interesował i po półwieczu pozwolono na sprzedaż wina starych hybryd. Z jednym wszakże zastrzeżeniem. Na etykiecie wciąż nie może pojawić się nazwa „wino”, gdyż ta jest zarezerwowana dla odmian szlachetnych i (według najnowszych zmian) nowych hybryd.
Dla konsumentów kwestia nazewnictwa nie ma jednak większego znaczenia. Podobnie zresztą jak zezwolenie sprzedaży. W końcu nawet w czasie „hybrydowej prohibicji” stali klienci dobrze wiedzieli, gdzie można było dostać „lisie wino”. Uderzający jest natomiast fakt, że te wina, kiepskie i mało finezyjne potrafią mieć swoich gorących zwolenników. Dla wszystkich obawiających się zastąpienia przez nowe hybrydy win ze szlachetnych odmian jest to jasny komunikat: przyzwyczaicie się!